strona główna / artykuły / Relacja: Acoustic Lakeside Festival
main image

Relacja: Acoustic Lakeside Festival

Calexico z niespodzianką, Waxahatchee z nową płytą, Bombay Bicycle Club bez sprzętu, i Villagers kontra burza. To był mały festiwal pełen wielkich wrażeń.

Marcin Bieniek - 22 lipca 2024

Mam takie dziwne hobby. Kiedy zima powoli puszcza, gdzieś w okolicy marca i kwietnia, zaczynam przeglądać programy letnich festiwali i planować wokół tego wakacje. Co roku zmieniam delikatnie kryteria. W 2024, zachwycony nową płytą Waxahatchee (recenzję znajdziecie tutaj), szukałem imprez na których Katie promowałby swój album. 


Okazało się, że w lipcu gra letnią europejską trasę, która zahacza o dwa kameralne festiwale na południu Austrii. Szybki rzut oka na mapę i wybór padł na Acoustic Lakeside Festival w niewielkiej miejscowości Sittersdorf. 


No i tak. Jak to zwykle bywa, jakikolwiek festiwal na południe od Polski, jest dość dużym szokiem kulturowym. Nie inaczej było tutaj. Na całej imprezie naliczyłem około pięciu ochroniarzy (chociaż nie wiem czy, któregoś nie zdublowałem), którzy nie robili większego problemu z wnoszeniem czegokolwiek na teren festiwalu (nawet ultrazabójcza zakręcona butelka z wodą była dozwolona).


Koncerty odbywały się naprzemiennie na dwóch scenach (mniejsza nad samym jeziorem, większa na tle gór). Muzycznie festiwal był ucztą dla fanów americany i songwritingu. Zarówno jeśli chodzi o główne gwiazdy, jak i reprezentację niemieckojęzycznej sceny indie, wszyscy sięgali mniej więcej po podobne inspiracje. Poniżej przegląd najciekawszych wydarzeń tego weekendu.


Lón 


Trio z Islandii. I jak to zwykle bywa w przypadku zespołów z tego zakątka świata, na scenę weszło trzech niepozornych gości i za chwilę zaczęła dziać się magia. Dwie gitary i wokalista, który śpiewał naprawdę fenomenalnie. Udowodnili, że nie potrzeba wielkich środków, żeby zabrzmieć naprawdę mocno.


Waxahatchee


Nie do końca byłem pewny czy Katie Crutchfield pojawi się w Sittersdorfie z pełnym zespołem, czy może tylko solo z gitarą. Na szczęście Waxahatchee wyszła na scenę z pełnym 6-osobowym składem, w którym zabrakło co prawda MJ Lendermana, z którym nagrywała swój ostatni album Tigers Blood (widocznie przygotowuje się do wydania swojej solowej płyty - zapowiada się duża rzecz), ale na bębnach zobaczyliśmy Spencera Tweedy’ego, syna Jeffa z Wilco. Świetny perkusista. 


Katie prawie w całości zagrała swój najnowszy album, w tym mój ulubiony numer Crowbar. Nie zabrakło też hitów z jej pobocznego projektu Plains oraz wcześniejszych wydawnictw. Na scenie wypadła świetnie. Z nieśmiałej dziewczyny jaką była kilka lat temu, stała się pewną siebie artystką.


Villagers


Ciekawa historia. Villagers, czyli projekt Conora J O'Briena, znałem wcześniej pobieżnie, nigdy nie wsłuchiwałem się mocniej w jego płyty. Gdy został ogłoszony jako jeden z headlinerów festiwalu sprawdziłem jego najnowszy album That Golden Time (recenzję znajdziecie tutaj) i totalnie się nim zachwyciłem. Delikatnie zaaranżowane akustyczne piosenki, ze świetnymi tekstami (Conor jest poetą) i melodiami. Czekałem na ten koncert równie mocno, co na Waxahatchee. Niestety zła pogoda trochę pokrzyżowała moje plany.


Muzyk miał wystąpić w kameralnej formie, tylko w towarzystwie pianina, na małej scenie zlokalizowanej tuż przy jeziorze. Godzinę przed jego koncertem nad okolicą rozpętała się burza. I choć występ później przeniesiono na trzecią zadaszoną scenę, na której nocą odbywały się sety didżejskie, to mnie i dużą część uczestników deszcz zdążył już przegonić. Tydzień wcześniej, w dość tragicznych okolicznościach, burza przerwała festiwal Pohoda na Słowacji. Wolałem być ostrożny. 


Wracając samochodem do hotelu obserwowałem błyskawice szalejące między górami i słuchałem That Golden Time. 


Calexico


Drugiego dnia festiwalu, korzystając z uroków jeziora i serwowanego od rana śniadania, na terenie imprezy pojawiłem się dość wcześnie. W okolicach południa ze sceny dobiegły znajome dźwięki - Calexico zaczynało próbę. Podszedłem pod scenę na której Joey Burns, lider Calexico, rozstawiał sprzęty, sprawdzał kable. Nauczony tym, że podobne sytuacje nie zdarzają się codziennie, zagadałem i zadałem najgorsze z możliwych pytań - czy zagrają mój ulubiony kawałek? You got it man - odpowiedział Joey, wyciągnął z kieszeni kartkę z setlistą i zrobił małą korektę. 


Nie wiem co wypadło, ale faktycznie zagrali Two Silver Trees z mojej ukochanej Carried to Dust (choć sięgają po ten utwór rzadko). Poza tym, pojawiła się duża reprezentacja Feast of Wire, cover Friday I’m In Love The Cure (zagrany podobno bez wcześniejszej próby - szacun, wyszło perfect), jeden numer zaśpiewany z fanką. Generalnie jedna wielka meksykańska impreza. Kocham ten zespół, mam nadzieję, że w przyszłym sezonie pojawią się w Polsce.


Bombay Bicycle Club


Jeden z koncertów życia.


Ze wszystkich festiwalowych plag, Acoustic Lakeside Festival dostały się chyba wszystkie. Na szczęście wyszli z tego obronną ręką. Załamanie pogody - było. Odwołany koncert gwiazdy wieczoru - i do tego prawie by doszło. W czasie festiwalu nastąpiła globalna awaria lotnisk i Bombay Bicycle Club dostali się do Austrii z wielkimi trudnościami. Dorwali gdzieś kilka ostatnich biletów na samolot i przylecieli… tylko że bez sprzętu i bez gitarzysty (któremu dwa dni wcześniej urodził się syn), ale za to w towarzystwie wokalistki Emmy Topolski. 


Nie jestem wielkim fanem Bombay Bicycle Club, ale ich spontaniczny akustyczny set, który zagrali na pożyczonych instrumentach, był czymś niesamowitym. Luna zagrana pod pełnią księżyca świecącą nad sceną, nowe wersje rockowych Eat, Sleep, Wake  czy Always Like This plus publiczność znająca wszystkie teksty na pamięć - ten koncert był niesamowitym przeżyciem. Mieliśmy dla was przygotowanie wielkie rockowe show, z konfetti i balonami - tłumaczył się Jack Steadman, ale zupełnie niepotrzebnie. Było świetnie.


Lokalni artyści


Trzeba przyznać, że koncerty reprezentantów lokalnej sceny indie, reprezentowanej na festiwalu w 3/4 przez wokalistki i songwriterki, była bardzo ciekawym doświadczeniem. Moją szczególną uwagę zwróciła Oska, której Like a Song, w klimacie Arlo Parks, nuciłem jeszcze długo po zakończeniu festiwalu oraz Alicia Edelweiss, której szalony performance z akordeonem skojarzył mi się trochę z Czesławem Mozilem. 


Fajna impreza, na pewno będę ją miał na radarze w kolejnych latach. Warto wybrać się na nią zwłaszcza jeśli szukacie bezpiecznego miejsca na wspólne koncerty z dziećmi. Połowa uczestników tego festiwalu, w tym wyżej podpisany, wybrała się tam z rodziną. I był to bardzo dobry wybór. 


Kilka nagrań z festiwalu znajdziesz na moim profilu Insta, w zakładce ALF 2024.