strona główna / artykuły / Relacja: OFF Festival 2024
main image

Relacja: OFF Festival 2024

W tym roku wybrałem się na OFF Festival, jak w 2007 - bez żadnych planów i oczekiwań.

Marcin Bieniek - 05 sierpnia 2024

Na imprezę organizowaną przez Artura Rojka jeżdżę praktycznie od samego jej początku. Pamiętam świetne edycje w Mysłowicach (The National w 2009, to było coś specjalnego), bardzo grube pod kątem line-upu edycje z lat 2010 - 2015 w Katowicach (Belle and Sebastian i Slowdive grający po sobie, anyone?), a także te chudsze w kolejnych latach. 


Obserwuję też jak mój ulubiony festiwal od kilku lat się zmienia, walczy z trudną sytuacją na rynku i próbuje znaleźć dla siebie miejsce balansując między playlistami młodego pokolenia (o którego uwagę zabiega) i starszych bywalców (którzy wciąż stanowią większość). 


Nie wszystko mi się podoba. Od kilku lat widzę dużą reprezentację artystów, którzy może z poziomu bookingu czy wyświetleń na Spotify wydają się atrakcyjni, ale zupełnie nie radzą sobie na scenie. Brakuje mi w line-upie mocno artystów, którzy wydali w tym roku znakomite płyty: Gruff Rhys, Adrianne Lenker, Bill Ryder-Jones, Hovvdy, The Libertines, King Hannah, Waxahatchee, James…


Ale cieszę się, że OFF nadal jest. 


Wybierając się na 17 edycję festiwalu postanowiłem nie planować, nie oczekiwać, tylko dać się ponieść lineupowi. I być może dlatego był to OFF na którym bawiłem się najlepiej od kilku lat. Czuć było pewne cięcia w budżecie (brak Kawiarni Literackiej czy drukowanych programów które nie dojechały), ale muzycznie było dobrze.


Poniżej znajdziecie kilka najlepszych momentów z pierwszych dwóch dni imprezy. Trzeci musiałem niestety odpuścić (ale wierzę, że Mount Kimbie dali wyjątkowy koncert, tegoroczna płyta wspaniała).


English Teacher 


Tegoroczny debiut wiadomo - świetny. Ale czasem bywa tak, że to co dopieszczone w studiu, nie zawsze wychodzi na żywo. Zwłaszcza jeśli mówimy o debiutantach. Tymczasem głos Lily Fontaine na żywo wypadł jeszcze lepiej niż na płycie, a jej koledzy okazali się naprawdę dobrymi muzykami. Mimo, że swój największy hit The World's Biggest Paving Slab zagrali na początku, to po nim wcale nie ubyło ludzi pod sceną. A to już o czymś świadczy.


Nourished By Time 


Trochę się obawiałem jak ten jego solo act wypadnie na scenie leśnej. Sprawdzałem przed koncertem jego występy na youtube i byłem przekonany, że sobie nie poradzi. Tymczasem Nourished By Time, mimo deszczu i problemów ze sprzętem (i to w trakcie Hell of a Ride), wypadł naprawdę świetne. Co więcej, Nourished, który niedawno pracował jeszcze w markecie i pisał piosenki do szuflady, okazał się wszechstronnie utalentowanym gościem. Jego numery są świetnie skomponowane, zaaranżowane i zaśpiewane. Dajcie mu tylko żywy zespół, a będzie o nim głośno. 


Brutus 


Sugerując się nazwą spodziewałem się, że grają ciężej (tak jak kiedyś przy Destroyer), ale i tak totalnie mnie tego wieczoru zauroczyli. Deszcz, gra świateł, potężnie brzmiąca muzyka no i głos perkusistki Stefanie Mannaerts, który w tej niezwykłej aurze zabrzmiał jakoś tak wyjątkowo. Zdecydowanie zachęcili mnie do sięgnięcia po płyty.


Future Islands 


Oj, Sam Herring nie miał łatwego zadania. Podczas całego występu Future Islands na scenę zacinał mocny deszcz, który lał się z chmur i dachu sceny. Mimo trudności grupa dała dokładnie taki koncert na jaki czekałem. Były wszystkie sceniczne kocie ruchy Sama, był growl i obowiązkowe Seasons. Poza tym była mocna reprezentacja piosenek z najnowszej płyty People Who Aren’t There Anymore, którą uważam za bardzo udaną (a jak bardzo przeczytacie tutaj). Pierwszoligowy headliner i mocny finał pierwszego dnia.


Edyta Bartosiewicz 


Nie doceniłem Edyty. Dotarłem na jej koncert spóźniony, ponieważ nie wiedzieć czemu uznałem, że lepszym wyborem będzie Baxter Dury (który okazał się tylko ok). Edyta dokonała czegoś niezwykłego. Sama na scenie, z gitarą akustyczną i kilkoma piosenkami, totalnie mnie rozbroiła. Nie spodziewałem się, że kiedy usłyszę Skłamałam, Sen czy zagrany na bis zupełnie nowy utwór, te piosenki tak mocno mnie poruszą. Sama wokalistka była wyraźnie zaskoczona przyjęciem i ilością ludzi pod sceną.


Les Savy Fav 


Jeśli przed koncertem pod sceną widzisz zebranie ochroniarzy z Fosy, to wiedz, że coś się dzieje. To jeden z tych offowych koncertów, który wymknął się spod kontroli. Oczywiście w pozytywnym sensie. Les Savy Fav słyną z nieobliczalnego wokalisty Tima Harringtona, który każdy koncert zamienia w szalone show. Nie inaczej było w Katowicach. Praktycznie już w pierwszym kawałku Tim wylądował między publicznością, gdzie śpiewał, tańczył, biegał do końca koncertu. Grupa postawiła na dość przekrojowy set, dość oszczędnie promując swój tegoroczny album OUI, LSF, z którego pojawiły się tylko cztery numery.


Grace Jones 


Totalnie nie moja nostalgia, ale muszę przyznać, że choć początkowo po pierwszym utworze miałem się zwijać, to zostałem do końca. W końcu ktoś przyjechał na OFFa ubrany w coś więcej niż podarte jeansy. Grace przywiozła nie tylko bogatą garderobę i scenografię, ale przede wszystkim świetny zespół, z którym stworzyła naprawdę niezłe widowisko. Setlista w połowie oparta na coverach (Iggy Pop, The Police, Pretenders), ale dobranych, zagranych i zaśpiewanych tak, że pozostaje się królowej ukłonić.


No i tyle, już tęsknię! Do zobaczenia za rok.