cover

Jack White

No Name

02 sierpnia 2024

Marcin Bieniek

Jack na swoich solowych płytach trochę poeksperymentował, ale wszyscy i tak czekaliśmy na jego prosty rockowy album, w duchu The White Stripes. No i się doczekaliśmy.

19 lipca, klientów sklepów Third Man Records w Nashville, Detroit i Londynie, czekała niespodzianka. Każdy z nich przy kasie otrzymał darmową płytę w białej kopercie, bez żadnych napisów, która zawierała… nowy album Jacka White’a. Muzyk trzymał fanów w niepewności przez kilka kolejnych dni, aż w końcu oficjalnie potwierdził premierę swojej nowej płyty zatytułowanej, a jakże, No Name.


- Żeby cały czas być na nagłówkach, musiałbym wydawać płyty co trzy miesiące - od razu przypomniały mi się jego słowa, które wypowiedział przy premierze Lanzaretto. Z tak częstymi premierami mógłby być kłopot, ale nietypowe akcje robiące szum wokół jego projektów? O, w tym White jest specjalistą. Zagrać najkrótszy koncert na świecie? Proszę bardzo. Wysłać jako pierwszy w kosmos grający gramofon z płytą? Czemu nie. 


Co ciekawe, kto jak kto, ale Jack poradziłby sobie i bez tych performansów. Jego muzyka, czy to w The White Stripes, The Raconteurs, The Dead Weather, czy właśnie solo, jest na tyle wyrazista, że broni się sama. Oczywiście na 18 płyt zdarzały mu się słabsze momenty, jak Boarding House Reach, nie do końca udany eksperyment, który miał pchnąć muzykę Jacka w nowe rejony. Mimo to każdy z jego albumów to muzyczne wydarzenie.


No Name, to płyta na której Jack White robi jeden wielki reset - muzyki, składu, wizerunku, podejścia do grania koncertów. To najbardziej prosta i klasycznie rockowa płyta muzyka od czasów Broken Boy Soldiers, a może i nawet Elephant. Żadnych eksperymentów z brzmieniem, żadnych ballad. Efekt? Po raz pierwszy od dawna z przyjemnością przesłuchałem i wracam do nowej płyty White’a.


Brakuje tu może piosenek szczególnie wyróżniających się, które dołączyłyby do katalogu hymnów muzyka. Te bardziej chwytliwe kawałki, to That’s How I’m Feeling, czy trochę niesprawiedliwie ukryty na końcu płyty Morning at Midnight (ze świetną partią klawiszy). No Name broni się jednak jako całość. Dwadzieściakilkalat kariery, a White brzmi tu jak nastolatek, zakochany w rock’n’rollu i bluesie, którego rozsadza energia. 


Pomaga mu w tym odświeżony skład, w którym znalazł się grający na basie Dominic Davis (producent White’a), pięknie czarujący swoimi partiami klawiszowiec Bobby Emmett i kolega z The Raconteurs, perkusista Patrick Keeler. Tylko tyle. Prostota, która sprawdza się niesamowicie. Grupa zagrała już m.in. w zastępstwie za Queens of the Stone Age na Oya Festival w Norwegii, gdzie nowy materiał zabrzmiał fantastycznie. 


Bez ekstrawaganckich garniturów i farbowania włosów. Bez planowania wielkich tras - muzyk powiedział, że będzie ogłaszał koncerty na spontanie. Nowy rozdział w karierze Jacka White ma w sobie coś ekscytującego. Wracam do słuchania płyty.