cover

The Smashing Pumpkins

Aghori Mhori Mei

02 sierpnia 2024

Marcin Bieniek

Billy Corgan dopiął swego. Po latach starań jego zespół znów gra w wielkich halach i pojawia się w mediach. No i to tyle jeśli chodzi o dobre wiadomości.

Przez ostatnie lata obserwowałem, jak Billy robi wszystko, by wrócić na szczyt. W połowie ubiegłej dekady, kiedy kolejna wersja The Smashing Pumpkins bez oryginalnych członków zespołu nie radziła sobie najlepiej, wydawało się, że to definitywny koniec grupy. Corgan zrobił sobie jednak dłuższą przerwę, w czasie której m.in. ruszył kamperem po USA i pisał akustyczne piosenki, które wydał na solowej płycie Ogilala. I chyba zrozumiał, że bez starych znajomych, powrót The Smashing Pumpkins się nie uda. 


Billy w końcu ugasił wszystkie personalne pożary i w 2018 roku ogłosił reaktywację w niemal oryginalnym składzie (bez basistki D’arcy Wretzky, którą zastąpił Jack Bates - syn Petera Hooka z Joy Division i ex New Order). Na tym gruncie grupa w końcu zdołała się odbudować. No może nie do poziomu z 2000 roku, ale mając w pamięci ich niedawny koncert w Gliwicach, widać że jako koncertowy kolektyw, są w bardzo dobrym miejscu. Niestety tego dobra nie słychać na płytach, których od reaktywacji wydali już 4.


Na albumie Shiny and Oh So Bright z 2018 roku, można doszukać się jeszcze kilku pozytywów. Mamy tu momenty, w których perkusista Jimmy Chamberlin ładnie się rozpędza (Solara, Marchin On), jest też całkiem udane nawiązanie do 1979 (Silvery Sometimes). 8 piosenek, pół godziny muzyki, z którego można wyłowić coś fajnego. Niestety kolejne wydawnictwa CYR (2020) I ATUM (2023), to już rozlazłe potworki na których Corgan zmieścił kolejno 20 i 33 piosenki. Z czego tych ciekawych jest tu niewiele. 


Trzypłytowy ATUM,  promowany szumnie jako ciąg dalszy Mellon Collie, pokazał, że Corgan artystycznie pogubił się lub zwyczajnie wypalił. I nie chodzi tutaj o to, że postawił na syntezatory zamiast gitar (jestem fanem TheFutureEmbrace, jego solowej płyty w tym klimacie). Ale zwyczajnie, poza singlami, brakuje w tych piosenkach jakiegoś punktu zaczepienia, wyróżniających je motywów, czegoś z czego Corgan zawsze słynął. 


Słaby odbiór płyty chyba dał mu do myślenia, bo najnowszy album dyń Aghori Mhori Mei, zapowiedziany i wydany zupełnie niespodziewanie, to zwrot w kierunku ciężkich gitar. I faktycznie, grupa brzmi tutaj miejscami naprawdę potężnie (War Dreams of Itself), ale poza Sighommi całość jest tak bezbarwna, że sam nie mogłem w to uwierzyć. A piszę to jako szalikowiec The Smashing Pumpkins, który stał za nich murem przy Oceanii i Monuments to an Elegy. Miejscami brzmi to jak płyta dyń wygenerowana przez AI. Corgan zawsze wygrywał ciekawymi pomysłami, riffem, melodią. Tutaj nic się nie dzieje. 


Nie ma się co dalej pastwić nad tym materiałem. Zastanawiam się tylko dlaczego nikt nie doradził Billy’emu, żeby zamiast czterech średnio-złych albumów w ciągu sześciu lat, wydać 1-2 ale dopracowane, przemyślane, może zrealizowane bardziej kolektywnie?