cover

Tame Impala

Deadbeat

17 października 2025

Marcin Bieniek

Im mniej znasz Kevina Parkera, tym lepiej.

Dokładnie tak jest w przypadku Deadbeat. Ta płyta mogłaby się podobać, gdyby nie znajomość wcześniejszych wydawnictw Tame Impala, na których Kevin Parker, nie raz pokazywał przebłyski geniuszu. A Deadbeat? Dla takiego artysty jak Parker spełnił się tutaj najczarniejszy scenariusz. Bo ta płyta nie jest zła. Jest po prostu bardzo bardzo średnia. 


Od razu zaznaczę, że nie należę do kościoła fanów Tame Impala. Ani do tego, który stawia na ołtarzu jego dwa pierwsze albumy i modli się o powrót Parkera do grania psychodelicznych gitarowych numerów. Ani do tego, który przesadnie chwali jego zwrot w kierunku muzyki elektronicznej. Nie zaczepiam też ludzi w parku tłumacząc im, że Tame Impala to zespół jednego człowieka. Zgadzam się jednak, że Parker to muzyczny geniusz i każda jego nowa płyta, to wydarzenie.


Deadbeat, to piąty album 39-letniego artysty, który powstał w szczególnym momencie jego życia. Chociaż po wydaniu poprzedniego albumu The Slow Rush, Parker zarzekał się, że ma już gotowe pomysły na nową płytę, to i tak czekaliśmy na nią pięć lat. W tym czasie dwukrotnie został ojcem - w 2021 roku urodziła mu się córka, a na początku tego roku syn. Ostatnie miksy Deadbeat powstawały w szpitalu, gdzie Parker towarzyszył swojej żonie. 


Zbliżająca się czterdziestka, nowa rola w rodzinie - nic dziwnego, że muzyk wrócił myślami do lat swojej młodości. W szczególności do imprez rave’owych organizowanych na odludziu, które w Australii miały swoją własną nazwę - bush doof (od niosącego się z oddali dźwięku bitów doof, doof, doof), w których Kevin brał udział i które zainspirowały go do założenia zespołu. Deadbeat, to płyta bezpośrednio zainspirowana tamtą sceną. 


Od Currents można zauważyć, że muzyka Tame Impala zmierza właśnie w tym kierunku - muzyki elektronicznej o bardzo szerokich inspiracjach. I nie inaczej jest na Deadbeat. Fani liczący na powrót do gitar, mogą się rozejść (no może poza singlowym Loser, którego riff brzmi jak ciąg dalszy Do I Wanna Know Arctic Monkeys). Całość idealnie reprezentuje pierwszy z singli - End of Summer, trwający siedem minut ambientowo-house’owy miks. 


Doceniam fakt, że na tej płycie Kevin Parker próbuje nowych rzeczy. Takie utwory jak wspomniany rave’owy Ethereal Connection, oparty na gęstym klubowym beacie Not My World (fenomenalna końcówka!) czy wspomniany singiel, to rzeczy niespotykane dotąd na płytach Tame Impala. Pokazują, że artysta poszukuje nowej formy dla swojego projektu. 


Kevin Parker na Deadbeat jest jednak dziwnie rozdwojony. Z jednej strony robi odważne wycieczki w nowe rejony, a z drugiej serwuje takie utwory, jak złożony z trochę ogranych patentów Dracula, mający spełniać rolę Borderline czy The Less I Know The Better (ale na 2 miliardy odsłuchów bym nie liczył), czy trochę nijakie Oblivion i Piece of Heaven.


W efekcie Deadbeat, to płyta solidnie zrobiona i świetnie brzmiąca, z kilkoma nowatorskimi pomysłami, ale bardzo bezpieczna i mało charakterna. Gdybym nie znał wcześniejszych płyt Kevina Parkera, może i byłbym zachwycony, a tak pozostaje niedosyt.