cover

Turnstile

Never Enough

06 czerwca 2025

Marcin Bieniek

Sztucznie brzmiący album prawdziwego zespołu.

Podobało mi się wejście Turnstile do mainstreamu. Na swojej poprzedniej płycie Glow On hard-core’owcy z Baltimore, mocno kojarzący mi się ze Snapcase (wspaniały album End Transmission), wyszli z hermetycznych ram gatunku i podobnie jak wcześniej Refused czy Fucked Up, otwarli się na nowe wpływy. Więcej melodii, elementy samby (Don’t Play) czy dreampopu (Uderwater Boi) - zmiany można by wyliczać długo. Efekt? Świetne recenzje, zaproszenia na wszystkie ważne festiwale, trzy nominacje do Grammy.


Najbardziej cieszyłem się z tego, że mamy w mainstreamie gitarowy zespół, który głośno krzyczy o rzeczach ważnych. Trochę jak Idles, ale bez tych wszystkich groźnie wyglądających min i przebierania się w sukienki. W końcu zobaczyłem prawdziwy zespół, który mimo sukcesu, na scenie nadal jest kapelą dla której liczy się przekaz, energia, kontakt ze słuchaczami. Tak, koncerty - to do dzisiaj największa siła zespołu.


Ich najnowszy album zatytułowany Never Enough oczywiście kontynuuje kierunek Glow On. Zespół w kilku momentach idzie dalej w łagodzenie brzmienia, jak w I Care, gdzie w tle pobrzmiewa Sting i The Police, czy Dreaming, gdzie do elementów samby dochodzą dęciaki. W gruncie rzeczy to jednak przede wszystkim nadal mocny, riffowy gitarowy album. 


To co mnie zaskoczyło, to dziwna produkcja, która odziera ten materiał z mocy i wyrazistości. Źle się tego słucha mając w pamięci koncerty zespołu, a szczególnie ten ostatni, darmowy występ w rodzinnym mieście Baltimore, gdzie energia jaka szła ze sceny w publikę i z powrotem, była niesamowita. Never Enough to ładnie nagrany i precyzyjnie dopieszczony materiał, ale poza kilkoma fragmentami (fenomenalne "Birds"), to nie ma w nim życia.